poniedziałek, 21 stycznia 2013

Stelar & swing

Zły nastrój, jaki wprowadza dzisiaj blue monay, można zabić tylko muzyką. Taką żywą, powodującą nadpobudliwość nóg muzyką. Dzisiaj na celowniku więc Parov Stelar.

(muno.pl)

Z muzyką tego muzykalnego Austriaka zetknęłam się kiedyś zupełnie przypadkiem, przez ten film na youtube:

W pierwszej chwili oczywiście oczarował mnie ten zdolny chłopak, sami przyznacie, że nieźle sobie radzi w tańcu. Muzyka była dla mnie zupełnie na drugim planie. Jednak po jakimś czasie przypomniałam sobie tę fantastyczną piosenkę. Ot tak z dnia na dzień zalęgła mi się w głowie. Przekopałam Internet w poszukiwaniu Catgroove, jednak z każdą kolejną piosenką Parova, jego muzyka coraz bardziej mnie hipnotyzowała. Zupełnie powialił mnie na kolana album z 2010 roku "The Paris Swing Box". Jak dla mnie mistrzostwo. 

Obecnie Parov Stelar tworzy muzykę razem ze swoim bandem (Parov Stelar & band) i wychodzi im to bajecznie, chociaż jego nazwisko stało się rozpoznawalne po solowym albumie z 2005 roku "Rough Cuts". Kilkakrotnie odwiedził też Polskę, zdarzyło mu się nawet koncertować na juwenaliach w Krakowie! Gdybym wtedy wiedziała...
Więcej o PS&band znajdziecie na ich oficjalnej stronie parovstelar.com, do odwiedzenia której wszystkich zachęcam, jeśli chcecie się zapoznać z jego twórczością. W zakładce videos znajdziecie ich utwory. W sam raz na dobry początek poznawczy.
Zostawiam Was więc samych. Bawcie się dobrze!





(parovstelar.com)

wtorek, 15 stycznia 2013

Farbowane fotografie

W fotografii stagnacja. Wszystko, co możliwe, zostało już wynalezione. Jednak podzielę się z Wami świetnymi projektami ludzi, którzy mają nierówno pod sufitem, ale w super pozytywnym sensie. Dzisiaj o Alexie.



Alexa jest 25-letnią dziewczyną, która znalazła świetny sposób na połączenie dwóch pokrewnych dziedzin sztuki: fotografii i malarstwa. Wyszło jej to fenomenalnie. Zamiast malować zwyczajnie, na płótnie (bo, moim zdaniem, ma świetny talent), Alexa maluje ludzi w wymiarze 3D. Za każdym razem, kiedy patrzę na jej prace, jestem nieustannie pod takim samym, ogromnym wrażeniem. Jej prace polegają na malowaniu farbami ludzi tak, aby wyglądali jakby byli faktycznie jedynie wytworem wyobraźni artysty, natomiast często umieszcza ich w żywej scenerii, np. w autobusie i wtedy fotografuje. Skłania to widza (takiego, który spotyka się z nią pierwszy raz) do zastanowienia się, jak to jest zrobione. Oczywiście pierwsza myśl człowieka współczesnego to "photoshop". I potem to cudowne zaskoczenie, że jednak są na świecie tak zdolni ludzie, którzy mają zupełnie fenomenalne pomysły.
Są artyści, którzy malują tak dokładnie i z taką precyzją, że ma się wrażenie, że to zdjęcie. Alexa zmieniła więc świat fotografując tak, aby wyglądał jak malowany farbami obraz.


Napisało o niej już wielu, jeśli jesteście zainteresowani jej osobą, podam kilka namiarów na samym dole. Na koniec pozostało mi jedynie życzyć światu więcej takich fenomenalnych artystów. Bo jak się okazuje, można jeszcze zaskoczyć widza, niekoniecznie przez perfidne i obrzydzające performance. 

(Fotografie pochodzą ze strony alexameade.com)

Chcę wiedzieć więcej!

sobota, 12 stycznia 2013

Hiszpanki i boks

Dziś wyjątkowo o dwóch, skrajnie różnych filmach, które obejrzałam. Jeden wyjątkowo kobiecy, o służących hiszpankach we Francji, drugi natomiast to znany hit o podziemnym klubie bijących się ze sobą mężczyzn. Zapraszam!



"Kobiety z 6. piętra"
Kiedyś, przeglądając youtube, przypadkiem trafiłam na trailer tego filmu. Te dwie minuty wystarczyły, aby klimat tego filmu uderzył mnie w serce. Strasznie zapragnęłam go obejrzeć, ale zupełnie nie wiedziałam, co dalej. Szukałam we wszystkich możliwych źródłach, ale żadnego śladu. Trailer był także po francusku, więc nie wiedziałam, czy film w jakikolwiek sposób w ogóle dotarł do Polski. Zapisałam sobie go jednak w pamięci. I tak, kilka dni temu nadarzyła mi się niezwykła okazja i mogłam go obejrzeć. Zwykle nie lubię patrzeć na trailery filmów przed jego obejrzeniem. To trochę dziwne, w końcu ten krótki zwiastun ma mnie przygotować na to, co mnie czeka, jednak wolę sama to odkryć, ponieważ często trailer jest znakomity, a potem czuję się rozczarowana filmem. W tym przypadku jednak tak nie było. "Kobiety z 6. piętra" to znakomita francuska komedia o hiszpankach, które są służącymi we Francji. Wszystkie pracują w jednej kamienicy i mieszkają w małych pokoikach, bez dostępu do ciepłej, bieżącej wody, z zapchanym klozetem, na szóstym piętrze. Jednak są fantastyczne, uległe, lecz silne, nie dające sobie dmuchać w kaszę. Wiedzą, czego chcą od życia. Nie jest to kolejna głupawa komedyjka; nie znajdziesz w niej ani odrobiny infantylności. Reżyser doskonale poradził sobie także jeśli chodzi o cały gatunek. Bo jest tu trochę romantyzmu, ale nie pretensjonalnego, jak w innych komediach, gdzie romantyzm wplatany jest w każdą sferę życia. Znajdzie się także trochę sensacji, ale na tyle zrównoważonej, że nie spina oglądającego. Komedia ma bawić i odprężać, Guay o tym nie zapomina. Doskonale także pokazane są różnice kulturowe, przekrój przez wiele klas społecznych i różne osobowości. Feminista i dewotka, bogacz i służąca, radosne hiszpanki i ponura francuska. Trochę banalny obraz romantyzmu, bo możemy podejrzewać, jak to uczucie się potoczy, ale mimo wszystko z elementem zaskoczenia i niedopowiedzenia. Bez silenia się na oryginalność Philippe Le Guay zrobił naprawdę świetny film.



(źródło: filmweb.pl)


tytuł: Kobiety z 6. piętra (Les femmes du 6eme etage)
premiera: 2011
reżyser: Philippe Le Guay
scenariusz: Philipe Le Guay, Jerome Tonnerre
czas trwania: 1h44
gatunek: komedia

"Fight club"
Nie znam osoby, która powiedziałaby, że ten film był słaby. Co mnie zawsze dziwiło to fakt, że działa na wszystkich tak samo: kochają go mężczyźni i kobiety (te interesujące się trochę kinem). Nie mogłam zrozumieć tego fenomenu, w końcu to film o tym, jak mężczyźni bez butów i koszulek robią sobie krzywdę. Nie mogłam tego zrozumieć, dopóki tego nie zobaczyłam. Wiele razy namawiano mnie, ale kiedy zobaczyłam, że to film trwający ponad dwie godziny, rezygnowałam. Nie dam rady. Jednak w pewną bezsenną noc się przełamałam i włączyłam. To, co zobaczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Kilka razy musiałam przerywać oglądanie, bo nie wytrzymywałam natłoku emocji, musiałam chwilę odpocząć. W tym filmie nie chodzi o walkę z przeciwnikiem. Chodzi o walkę z samym sobą. To nie jest kolejny film gangsterski, tutaj nie masz na celu skrzywdzenia przeciwnika, tylko chodzi o to, żeby dać upust własnym emocjom. Żeby poczuć się wolnym. Działanie tych ludzi z podziemnego kręgu z jednej strony wydaje się kretyńskie: ufają bezgranicznie jakiemuś kolesiowi, który dyktuje im, co mają robić, a oni, o nic nie pytając, wykonują jego rozkazy. Z drugiej strony, zagłębiając się w tę historię, zaczynasz dostrzegać racjonalność tych poczynań, zaczynasz ich rozumieć. Nie chcą być wyalienowani, chcą być częścią jakiejś społeczności, która w tym przypadku, daje im także możliwość upuszczenia wszystkich negatywnych emocji. Zapominają, że są jednostką z problemami. Jesteśmy częścią silnej grupy, jesteśmy niezniszczalni. 
Po prostu nie można nie zobaczyć tego filmu. 16. pozycja w rankingu światowym na filmweb.pl. To obowiązkowa pozycja, tuż obok "Ojca chrzestnego".

(źródło: ciklum.com)

tytuł: Podziemny krąg (Fight club)
premera: 1999 (Polska: 2000)
reżyser: David Fincher
scenariusz: Jim Uhls
czas trwania: 2h19
gatunek: thiller psychologiczny

piątek, 11 stycznia 2013

Studium kobiecej psychiki

"Błyskotliwe studium ciemnych stron kobiecej psychiki". Tym jednym fantastycznym zdaniem została określona książka Stephena Kinga "Dolores Claiborne", którą miałam okazję niedawno przeczytać. Książka ta długo zalegała na mojej półce, zanim zdecydowałam się po nią sięgnąć. Hasło "King" jakoś niewytłumaczalnie trzymało mnie na dystans. Teraz oczywiście żałuję, że tak długo kazałam jej czekać. Ewie dziękuję za prezent, a Was postaram się przekonać, że naprawdę warto do niej zajrzeć.

grafika: empik.com

Niewiele jest takich książek, od których naprawdę trudno jest mi się oderwać, ujmując te słowa dosłownie. Jestem wielką zwolenniczką czytania, ale staram się raczej odkrywać ciekawe pozycje sama, wygrzebywać w punktach z tanią książką jakieś perełki. Jednak jako, że działam metodą prób i błędów, zdarzają się także te mniej interesujące. Tutaj ośmielę się wtrącić krótką anegdotę o początkach mojej przygody z literaturą. Kiedyś podróżowałam z moim starszym, kochanym bratem samochodem i czekała nas długa droga. Więc jak zwykle w tym przypadku miałam ze sobą książkę. Doskonale pamiętam, że zmagałam się wtedy z czytaniem "Małego Lorda". Jak dla małej dziewczynki, która w gorące popołudnie podróżuje po Polsce, lektura mogła nie być zbyt interesująca. Odważyłam się więc powiedzieć na głos, głośno i wyraźnie, że ta książka jest okropnie nudna. I dostałam burę, którą zapamiętam do końca życia i pouczenie, że nie ma nudnych książek, mogą być tylko takie mniej interesujące. Dlatego też od tej pory nigdy nie ośmieliłam się powiedzieć o jakieś powieści, że mogłaby być nudna. A "Małego Lorda" kocham teraz przeokropnie. :) To tak (trochę przydługawym) tytułem wstępu.
"Dolores Claiborne" to nietypowa książka głównie dzięki narracji. Cała historia opisana jest z perspektywy kobiety, która jest przesłuchiwana przez policję w sprawie morderstwa. Nie istnieją tutaj jednak dialogi z inspektorami; to, o co ją pytają jest sparafrazowane przez główną bohaterkę, co nadaje, moim zdaniem, lekturze dodatkowych walorów treściowych.
Krótki opis tego, czego możemy się spodziewać, jest oczywiście zamieszczony z tyłu książki i ośmielę go sobie przytoczyć:
Mieszkańcy Little Tall Island czekali blisko 30 lat, by dowiedzieć się, co przydarzyło się mężowi Dolores Claiborne, Joemu, pewnego dnia latem 1963 roku podczas całkowitego zaćmienia Słońca. Podejrzana o zamordowanie swojej pracodawczyni, bogatej Very Donovan, Dolores niespodziewanie przyznaje się do popełnienia zupełnie innej zbrodni, uparcie jednak deklarując: "Wszystko, co robiłam, robiłam z miłości". Tak zaczyna się jej niezwykła opowieść...
 Tak, istotnie King stopniowo buduje napięcie i tym samym coraz bardziej wgłębiamy się w lekturę, zaczynamy rozumieć, co przeżywała Dolores, która początkowo wydaje się zupełnie wredną i pozbawioną uczuć, wyrachowaną kobietą. To, co mnie dotknęło najbardziej, to fakt, że początkowo absurdalnie brzmiące zdanie "wszystko, co robiłam, robiłam z miłości", zaczyna nabierać nowego sensu. Kobieta skrzywdzona nie ma hamulców, nie potrafi wybaczyć. Kocha i nienawidzi jednocześnie. Potrafi przybierać maski, aby nie zdradzić swoich zamiarów. Cudownie błyskotliwa lektura, która stanowi analizę ciemnej strony kobiecej psychiki. Gorąco polecam!

Stephen King
"Dolores Claiborne"
Albatros Wydawnictwo
okładka: pocket
ilość stron: 256


czwartek, 10 stycznia 2013

Dykcja vol. 2

Tak samo, jak dbamy o staranny wygląd i dobrą prezencję, powinniśmy także zadbać o higienę wypowiedzi. Poza tym, oczywiście, żeby zastanowić się dwa razy, zanim się coś palnie, musimy zadbać o to, żeby nasze wypowiedzi dobrze się prezentowały. Dlatego dziś kolejny etap ćwiczeń dykcji.
źródło: ingliszkomon.blogspot.com

Aby przystąpić do drugiej części ćwiczeń dykcji, zajrzyjcie do poprzedniej publikacji (o tutaj), gdzie możecie wykonać kilka ćwiczeń, które rozgrzeją aparat mowy przed łamańcami językowymi. Przygotowanie jamy ustnej i rozgrzanie artykulatorów jest tak ważne, jak rozgrzewka mięśni przed wysiłkiem fizycznym - wtedy ćwiczenia będą wydajniejsze, nie zmęczycie się tak szybko i niczego sobie nie uszkodzicie. :)
Kiedy już przeszliście etap wstępny, możemy przejść do łamańców językowych. Zaczniemy od łatwiejszych, stopniowo będziemy podnosić poprzeczkę. Myślę, że dwa wierszyki na trzech poziomach trudności będzie idealnie. Pamiętajcie, głośno i wyraźnie! Zaczynamy! :)

1. 
Lola, Lala, Jula, Jola,
Jadą dzisiaj do Opola.
Razem z nimi jedzie Maja
i w kobiałce wiezie jaja.
A pilnuje jaj z uwagą
piesek Lelek z niedowagą.
Pokazuje kły, ujada,
choć to przecież nie wypada.

2.
Żółta żaba żarła żur,
piórnik porósł mnóstwem piór.
Halo, Hela, w hucie huk,
żółw ma czwórkę krótkich nóg.

3.
W grząskich trzcinach i szuwarach,
kroczy jamnik w szarawarach.
Szarpie kłącza oczeretu
i przytracza do beretu.
Ważkom pęki skrzypu wręcza,
traszkom suchych trzcin naręcza.
A gdy zmierzchać się zaczyna,
z jaszczurkami sprzeczkę wszczyna,
po czym znika w oczerecie,
w szarawarach i berecie.

4.
Mikrob jest tak maleńki, że nie widzi się go, choć się chce.
Niektórzy zaś chcieliby go przez zwiększające ujrzeć szkło.
Ma jęzor kręty niby wąż, którym porusza wciąż i wciąż.
Sto strasznych zębów ma, a każdy ząb jest na kształt kła.
Siedem ogonów w siedem barw jak siedem kolorowych szarf.
Na każdym z nich prześliczny wzór z czterystu różnobarwnych piór.
Wszystko to tak maleńkie, że nie widać tego, choć się chce.
Ale uczeni, którzy wszak powinni wiedzieć, co i jak, twierdzą, że to jest właśnie tak.

5.
Trzynastego, w Szczebrzeszynie,
chrząszcz się zaczął tarzać w trzcinie.
Wszczęli wrzask Szczebrzeszynianie:
- Cóż ma znaczyć to tarzanie?!
Wezwać trzeba by lekarza,
zamiast brzmieć, ten chrząszcz się tarza!
Wszak Szczebrzeszyn z tego słynie,
że w nim zawsze chrząszcz brzmi w trzcinie!
A chrząszcz odrzekł niezmieszany:
-Przyszedł wreszcie czas na zmiany.
Dawniej chrząszcze w trzcinie brzmiały,
teraz będą się tarzały.

6. 
Turlał goryl po Urlach kolorowe korale.
Rudy góral kartofle tarł na tarce wytrwale.
Gdy spotkali się w Urlach
góral tarł, goryl turlał,
choć sensu nie było w tym wcale.

Dajecie radę? Pewnie nie jest najgorzej, prawda? To spróbujcie teraz zmierzyć się z krótkim wyrażeniem, które spędza niejednemu aktorowi, piosenkarzowi czy dziennikarzowi sen z powiek. Złote wyrażenie: Pocztmistrz z Tczewa. Komu uda się szybko wypowiedzieć, jest mistrzem. :)

Uważam, że człowiekiem, który nie miałby problemu z tym zdaniem jest Artur Barciś, znakomity aktor z nienaganną dykcją. Dlaczego tak uważam, możecie zobaczyć tutaj:


Dzisiaj na tyle. Pamiętajcie, że język, jak każdy mięsień, trzeba ćwiczyć codziennie, żeby można było zobaczyć efekty. Jeśli na początku nie wychodzi - nie zrażajcie się. Każdy musiał gdzieś zacząć. Powodzenia! :)

źródło: http://tech.wp.pl/

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Dykcja vol. 1

Podstawą dobrej komunikacji z człowiekiem, jak wszędzie nas uczą, jest przejrzystość wypowiedzi,  która wędruje od nadawcy do odbiorcy. Aby osoba mówiąca została zrozumiana, musi budować wyrażenia zgodne zarówno z regułami składniowymi, jak i znaczeniowymi. Zatem schemat nadawca -> wypowiedź językowa -> odbiorca jest jasny. Ale dlaczego w tej kwestii nie rozważyć jeszcze jednego czynnika, jakim jest wymowa? Przecież nawet, jeśli nadawca zbuduje poprawnie gramatyczne zdanie, ale nie posiada dobrej dykcji, komunikacja zostaje zaburzona. Zatem dzisiaj poćwiczymy dykcję.

Już od czasu, kiedy uczyliśmy się czytać, nauczyciele i opiekunowie powtarzali jak mantrę "głośno i wyraźnie". Kiedy trzymamy się tych zasad, pierwszy krok ku poprawnej wymowie zostaje wykonany, więc warto to kontrolować.
Jak ćwiczyć:
Kiedy czytasz sobie książkę dla przyjemności, czytaj ją na głos. Kiedy zaczniesz to robić możesz zauważyć, jak często zdarzy Ci się pomyłka: jakieś zająknięcie, zjedzona literka, trudność w przeczytaniu wyrazu. Musisz bowiem skupić się na kilku rzeczach: treści jako tekście, zrozumieniu tego, co właśnie czytasz, oraz na wymowie. Kontroluj, aby odpowiednio artykułować wszystkie głoski. Czytaj spokojnie, przecież nigdzie się nie spieszysz. Szeroko otwieraj usta. W przeciwnym wypadku będzie to jedynie mruczenie pod nosem i nie przyniesie żadnych efektów. Dopilnuj, żeby każdy wyraz był precyzyjnie wypowiedziany: "jest", a nie "jes", "zrządził", a nie "rzrządził", "trzeba", a nie "czeba". Dokładna wymowa jest niezbędna. Ponadto szanuj znaki interpunkcyjne. Krótka przerwa na zaczerpnięcie powietrza tam, gdzie przecinek, po kropce również. Odpowiednio moduluj głos, pamiętaj o AKCENTACH WYRAZOWYCH (o tym dokładniej już za chwilę)! Więc głośno i wyraźnie!

Układ ust przy wymawianiu głoski "a" powinien przypominać równy okrąg (jak byśmy chcieli ugryźć jabłko czy pokazać chore gardło lekarzowi). Głoska "o" kształtem ust bardziej przypomina jajko. "U" układa usta w charakterystyczny dziubek. Głoska "e" przypomina głoskę "a", usta są jednak nieco spłaszczone. "I" to wąski pasek, usta układają się w nienaturalny uśmiech "od ucha do ucha". "Y" nie wymaga od nas szczególnego układu ust. "Ą" i "ę" są wyraźnie nosowe, dźwięk powstaje przy dużym udziale nosa. Uwaga! Samogłoskę "ę" wymawia się z lekko zmniejszoną nosowością, nieco krócej, a nawet bez rezonansu nosowego. Pełne brzmienie nosowe "ę" jest rażące i podczas występów publicznych się go unika.

Akcenty.
Sprawa akcentów w języku polskim wcale nie należy do najłatwiejszych. Niestety, wielu ludzi mediów się do takich zasad nie stosuje i zwyczajnie przykro się ich słucha. Nawet, kiedy ktoś ma do zakomunikowania fantastyczną wiadomość, a źle akcentuje wyrazy, zamiast podzielić radość z rozmówcą, zaczynamy się denerwować. Zatem prosta zasada numer jeden: (przeważnie) akcent w wyrazie pada na DRUGĄ SYLABĘ OD KOŃCA. Odpowiednio zaakcentowane wyrazy powodują, że cała wypowiedź nabiera melodii, rytmu, a nie jest suchym zwitkiem znaków. Ale jak w każdym języku, tak i w języku polskim, występują wyjątki. Zdarza się również, że akcent pada na ostatnią sylabę w wyrazie. Dzieje się tak na przykład w wymowie francuskiej (Robespierre, Rousseau [ruso]). Najwięcej kłopotów jednak sprawia akcent na trzecią sylabę od końca. Czy powiedzieć biblioteka, czy biblioteka? Kiedy zatem stosujemy ten akcent? 

1. wyrazy pochodzenia obcego zakończone na -ika lub -yka, np. matematyka

2. liczebniki złożone, zakończone na -set, -sta, np. czterysta

3. czasowniki w trybie przypuszczającym (oprócz 1. i 2. osoby liczby mnogiej!), np. smażyłbym, gotowałabym. 

Jeśli zaś chodzi o te dwa pominięte przypadki, czyli odmianę w 1. i 2. liczbie mnogiej trybu przypuszczającego, tam akcent pada na CZWARTĄ sylabę od końca.
Wydaje się straszne, ale przecież mówimy w tym języku od dziecka, więc wiele rzeczy wiemy intuicyjnie. Także ćwiczcie bez strachu. :)

Jednak zanim to wszystko, zanim odpowiednio zaakcentujemy wyrazy podczas głośnego i wyraźnego czytania, spróbujmy kilku ćwiczeń rozluźniających i rozciągających aparat mowy. Kilka takich ćwiczeń podrzuciłam już we wcześniejszych postach, ale podzielę się, jak zwykle, 7. złotymi ćwiczeniami. Spokojnie można je łączyć z poprzednimi.

1. Kilka razy otwieraj i zamykaj najszerzej jak możesz usta, układając je tak, jakbyś wypowiadał samogłoski (np. jak u lekarza przy badaniu gardła: AAAAAAA! :)
2. Puf! Zmieniłeś się w krowę. Udawaj, że przeżuwasz trawę. Poruszaj żuchwą, zataczając równe koła. (kilka razy w prawo i w lewo)
3. Teraz wysuń daleko żuchwę, potem schowaj ją jak najbardziej.
4. Zamknij usta i rozciągnij wargi w uśmiechu jak najmocniej możesz. Potem zrób słodki dzióbek, jak do buziaka.
5. Trochę trudniejsze: Usta w dzióbek, jak w poprzednim ćwiczeniu i staraj się pocałować naprzemiennie w prawe i lewe ucho.
6. Z zamkniętymi ustami przejeżdżaj językiem po zębach (z tej "reprezentacyjnej" strony, gdzie stykają się z wargami)
7. Rozchyl usta. Nie dotykając warg, dotykaj czubkiem języka naprzemiennie jak najszybciej obu kącików ust.

Aby wszystko dobrze poszło, trzeba też rozgrzać wiązadła głosowe. Dlatego 4 ćwiczenia głosowe:

1. Głośno i przeciągle cmoknij. Powtórz kilka razy.
2. Głośno i wyraźnie wymów wszystkie samogłoski (pamiętaj, otwieraj szeroko usta, szczególnie przy "a", jakbyś chciał ugryźć wielkie jabłko)
3. Głośno i wyraźnie wypowiadaj wyrazy: abba, obbo, ubbu, ebbe, ibbi, ybby, assa, osso, ussu, esse, issi, yssy. Każda głoska musi być słyszalna!
4. W różnym tempie powiedz: "BRIM, BRAM, BRAM, BRAM, BROM", "TRIM, TRAM, TRAM, TRAM, TROM", "KRIM, KRAM, KRAM, KRAM, KROM". Powtórz kilka razy.

W pierwszej części to by było na tyle. Ćwiczcie, bo jeśli nie, kiedy w przyszłości staniecie się sławnymi osobami, wywiad z Wami może wyglądać tak:


niedziela, 6 stycznia 2013

Filmowe emocje z Barcelony

Zwykle nie mam odwagi, aby krytykować sztukę. Jednak wczoraj, kiedy oglądałam film Allena, poczułam, że muszę wyrzucić z siebie kilka spostrzeżeń. Bynajmniej nie krytycznie o filmie "Vicky, Cristina, Barcelona".

Streszczać filmu jak zwykle nie mam zamiaru. Głównie dlatego, że w Internecie pełno jest recenzji i opisów filmu. Warto tylko wspomnieć o interesującej obsadzie: piękna Scarlett, utalentowana Penelope, charyzmatyczny Javier. Dobre połączenie.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam film, w 2009 roku, skupiłam się głównie na muzyce. Fenomenalna.


Ale fabuła nieszczególnie mnie porwała. Ot, kolejna romantyczna opowieść o miłości. Ileż można. Jednak niestety nie mam fenomenalnej pamięci długotrwałej, więc wczoraj postanowiłam obejrzeć go jeszcze raz. Pamiętałam bardzo ogólnie o co chodziło, miałam ochotę odświeżyć pamięć w piątkowy wieczór właśnie jakąś lekką komedią obyczajową. I byłam szczerze zaskoczona, że z każdą kolejną sceną jestem coraz bardziej zaangażowana w film. Jak już wiecie, bądź też nie, odkąd poznałam nieco twórczość Allena, polubiłam go za dużą dozę ironii i dystansu do świata, które przedstawia w każdym filmie. Od jakiegoś czasu zaczęło mnie jednak niepokoić, kiedy skacząc po kanałach w telewizorni, zobaczyłam urywek filmu, od razu wiedziałam, że Allen musiał go reżyserować. Czyli przewidywalny. Od razu wiadomo, że film jest ciepły, romantyczny, a wszystko skończy się dobrze. Nie lubię tak. 
Z tym większym zaciekawieniem zagłębiłam się w jeden z nielicznych filmów Allena, w którym on sam nie występuje. 
Aby odbiorca nie za bardzo się wysilał przy interpretacji, przez cały film towarzyszy nam narrator, który w prostych słowach wyjaśnia, jakimi osobami są nasi bohaterowie, dlaczego ta scena wygląda tak, a nie inaczej. Pomocne w zrozumieniu, ale czy potrzebne? Znając główne cechy osobowości głównych bohaterów, można przewidzieć, jak się zachowają. Ale może właśnie dzięki temu ten film totalnie sterował moimi emocjami. Podejrzewam, że właśnie taki efekt chciał uzyskać Allen. Po filmie byłam zdumiona, jak szeroką paletę emocji właśnie przejawiłam, podczas jednego, krótkiego seansu. Tym bardziej, że zaangażowałam się w emocje każdej postaci, a przecież były to różne osobowości. I jednocześnie żadnej postaci nie kibicowałam, nie życzyłam szczególnie powodzenia, co często mi się zdarza. Po prostu Allen pociągał sznurki moich uczuć jak profesjonalny lalkarz.
Nie ma stereotypów, tutaj nic nie jest sztampowe. Chore związki, dziwne emocje, sztuka ponad wszystko.





Nie, to nie jest kolejna pusta, romantyczna komedia rodem z Hollywood.

tytuł: Vicky, Cristina, Barcelona
czas trwania: 1h36
gatunek: komedia obyczajowa
premiera: 2008 (Polska: 2009)
reżyser i scenariusz: Woody Allen